San Francisco... Początek? Koniec? Kolejny rozdział, który został napisany przez pijanego pisarzynę. Zaczynał się dobrze, jak każda opowieść. Winfred Mann... Poznaliśmy się przypadkiem, w galanterii. Wpadliśmy na siebie, mi wypadła z rąk parasolka, jemu parę drobnych monet. Spojrzenie, uśmiech, chwila rozmowy. Był dla mnie miły, bo... Byłam w ciąży? Bo, jak okazało się później, byłam samotną matką? Czy stała za tym szczera chęć przyjaźni? Myślałam, że wszystko na raz. Zdawało mi się, że był po prostu dobrym człowiekiem, wrażliwym na nieszczęścia innych. Przyjacielem, który potrafi słuchać. Przyjacielem, który jest tuż obok, gdy się go potrzebuje. Wiele rzeczy nie rozumiał, ale chciał zrozumieć.
Czy to znaczy, że przestałam kochać Christophera Carswella? Nie. Kochałam go, oczywiście, że kochałam. Serce mi pękało, gdy Audrey napisała mi o ślubie. Wtedy wiedziałam, że nie będzie dla nas przyszłości. Jednak gdy tylko przyjechał spędziliśmy razem całą noc i poranek. Nie jeden. Wiedziałam, że mnie kocha, chociaż tego nie mówił. Nie mówił, że tęsknił, ale ja wiedziałam, że jestem w jego myślach. Widziałam to w jego oczach i sercu. Wiem, że Chris nie nadużywa słów. Czynami okazuje to, co chce powiedzieć. A potem wyjechał na zimną Alaskę. Miałam prawo czuć się samotna? Chyba miałam. Zwłaszcza, że naprawdę byłam sama, on należał do żony.
Winfred okazał się być nieocenionym przyjacielem. Nie tylko dlatego, że miał pieniądze... Ale dlatego, że chciał pomagać. Dlatego, że trzymał mnie za rękę, gdy urodziła się Klara. Był tam on i była tam Sophie. Sophie... Sophie, której już nie ma. Ale przecież ludzie nie zawsze są z nami przez całe życie.
Pieniądze Mann'a okazały się być tym czynnikiem, przez które zdecydowałam się go uwieść. Tak, nie kochałam go. Owszem, szanowałam i lubiłam jako przyjaciela, uważałam, że jest przystojny, ale uwiedzenie go miało doprowadzić do małżeństwa, które pomogłoby i mi i Klarze. Zbudowałoby fundamenty przyszłości. Co z tego, że to Kevin jest ojcem mojej córki. Nie jesteśmy razem i nigdy nie będziemy. Zdradziwszy go odkryłam, że wcale go nie kochałam. A przynajmniej nie tak mocno jakbym chciała. Wracając do Mann'a...
Był jak zakazany owoc, który usilnie chciałam ugryźć. Coś dla mnie nieosiągalnego, lecz byłam na tyle ślepa, że dążyłam by to zdobyć. I zdobyłam, tak mi się wydawało. Przez krótki okres czasu widziałam w jego oczach ten poddańczy cień. Jakbym faktycznie stała się Anną, a on Henrykiem. Głupim, zagubiony, zakochanym Henrykiem.
Bal Halloweenowy... Była tam Anna i był Henryk. Był też człowiek, którego kochała Anna. Którego musiała odrzucić. Który odrzucał ją, wydawałoby się, że dla jej dobra.
Wtedy Christopher pierwszy raz powiedział na głos, że mnie kocha, jednocześnie dając mi wolną rękę. Nie chciałam jej, chciałam być z nim, chociaż wyraźnie mówił, że to nie ma sensu, bo ma rodzinę i dzieci, którym musi zapewnić prawdziwy dom. Odeszłam. A gdy odeszłam spotkałam ducha. Francis Eliot Belasco. 25 lutego minie pierwsza rocznica jego śmierci. Wierzyłam w jego istnienie? Jeżeli to nie był on to czy tańczyłam sama pośrodku pustego korytarza? Czy rozmawiałam sama ze sobą? Czy były to moje urojenia? Kieruję się jego słowami, staram się zrozumieć. Chcę, aby był ze mnie dumny. Z tego, że chcę zbudować jego wnuczce dobry dom.
Old Whiskey. Znów. Po balu wróciłam do domu.
Do domu? Czy to miejsce jest moim domem? Zdaje się, że i domem i przekleństwem. Piekłem na ziemi, gdzie kumuluje się całe zło tego świata.
Wróciliśmy, gdyż Winfred pomagał swojemu przyjacielowi, Oscarowi Wrightowi - księgowemu w naszym mieście. Omijając sprawę sądu, posiedzeń i innych nieprzyjemności...
Mieliśmy wspólny apartament, oczywiście o oddzielnych pokojach. To mi ułatwiało sprawę uwiedzenia go, chociaż nie byłam tego taka pewna. Nie tutaj. Odrzucałam jego pocałunki, sama jednak wodząc na pokuszenia. Urocza taktyka, czyż nie? W końcu miałam sporo czasu i sposobności nauczyć się wiele o mężczyznach. Mężczyźni to takie nieskomplikowane stworzenia. Wystarczy rzucić im kęs mięsa i groźny wilk zaczyna uczynnie prosić niczym głupi pudel.
Któregoś dnia... Miałam ewidentnie zły dzień. Spotkałam Kevina. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że po kilku minutach doszedł do nas Chris. Chris, który z rozpędu opowiedział Burnettowi całą naszą historię, o naszym romansie, o tym, że kochał mnie już na początku mojego małżeństwa z Kevinem. Miałam ochotę dać mu wtedy w pysk. Czemu zawsze pewien czynnik niweczy wszystko co sobie zaplanowałam. Mogłam owinąć Kevina wokół palca, dla własnych korzyści, ale ten musiał się wciąć!
Co miałam zrobić? Jakże mogłabym go karać? Być zła? Kochałam go, cały czas go kochałam, mimo że się pożegnaliśmy. Obiecał, że znajdzie rozwiązanie. Że za dwa dni spotkamy się koło zagród. Chciałam tam pójść, lecz to nie było takie proste.
Chciałam dać mu coś, czego ja nie potrafiłam. Szczęścia. Dawałam mu miłość, dawałam mu siebie, swoje ciało, swoje usta, swoją duszę. Ale Fleur dawała mu dom. Dała mu dzieci. Podświadomie chciałam chronić tę rodzinę. Nie Fleur i Christophera, lecz Nicka, Christine i nowonarodzone maleństwo. Jestem matką, na Boga, wiem co to odpowiedzialność za swoją pociechę.
Czy to dlatego nie przyszłam na umówione spotkanie? Tak. Wiedziałam, że łatwiej będzie Christopherowi mnie znienawidzić niż zrozumieć mój tok myślenia. Chciałam żeby mnie znienawidził, bo wtedy jego życie stało się łatwiejsze.
Czy to dlatego tego samego dnia zażyłam rozkoszy z Winfredem na leśnym poszyciu? Jestem tylko człowiekiem. Kobietą, która nie odmawia sobie przyjemności. Życie jest krótkie, czemu miałabym sobie czegokolwiek odmawiać? Bo to niemoralne? Bo stawia mnie w złym świetle? Ludzie są ledwie pyłem na tym świecie, czemu miałabym się przejmować opinią tych, którzy nic dla mnie nie znaczą?
Zresztą... Winfred jest cholernie przystojną bestią i, jak się okazało, uzdolnioną w pewnych sferach!
Spędziłam wiele nocy w jego ramionach. Tylko śniąc. Lub rozmawiając. Jest tak fascynującą osobą, tak inteligentną. Nieświadomie zaczęłam się zakochiwać. Chociaż... Może to nie jest odpowiednie słowo. Zauroczył mnie, to fakt, ale dalece odbiegało to od miłości. Byłam związana z nim silnym uczuciem, lecz nie była to miłość. Raczej coś na kształt świadomości, że jest moim opiekunem i mi pomoże. Że jest przyjacielem i mnie nie oszuka. Nigdy. Bo obiecał. A królowie dotrzymują obietnic.
Tak by było, gdyby nie... Gdyby nie ciąża. Zaszłam w ciąży. Do dziś zastanawiam się kogo to było dziecko. Poczęliśmy je z Winfredem? Czy może było to jednak dziecko Chrisa? Staram się nie dopuszczać do siebie tej drugiej myśli. Sądzę, że to było dziecko Mann'a, mam takie przeczucie. Miał to być syn, Henry. Oczywiście dziecko utrudniało wszystko. Zwłaszcza relację z Mann'em Seniorem, która i tak nie była zbyt dobra. Bo przecież jestem nic nie wartą ladacznicą, tak?
Winfred był mój. Prawie mój, bo ktoś zacząć przecinać więzi nas łączące. Jestem pewna, że nie było to dziecko. To był jeszcze ktoś, jakaś kobieta, jednak do dzisiaj nie wiem kim ona była. Czy była kochanką, ukochaną, czy może jakąś jego zabawką. Ale była jakaś kobieta i jestem pewna, że spędził z nią noc sylwestrową.
Jednak przed nocą sylwestrową działo się coś jeszcze.
Dziecko umarło w moim łonie. Minął... miesiąc? Poroniłam. Nie wiem dlaczego, to się czasami zdarza... Ale... Zdążyłam pokochać to dziecko. Zaręczyliśmy się. Wszystko było na dobrej drodze. Nie rozumiałam tego. Jak Bóg może odebrać matce dziecko? Jak może odebrać dziecko MI? Przecież wiedział, że kochałabym je ponad swoje własne życie!
Mijały dni i tygodnie. Żałoba zagościła na stałe w moim sercu, wyganiając inne, cieplejsze uczucia. Chcąc zapełnić czymś myśli zaczęłam pomagać Falconowi. Chociaż wątpiłam, że ma szanse na wygranie wyborów, nadal wątpię. Nie jest zbyt sprytny i przebiegły. Ma w sobie zbyt wiele litości. Jest zbyt głupi by zrozumieć ludzi. Czy to dlatego częściej rozmawiam z Siergiejem Popowem? Być może... Jednak to tajemnica. Ciii....
Omijając wybory... Winfred się oddalił. Pozwoliłam mu pójść samemu na ślub Poppy i Oskara. On udał się na wesele, a ja... spędziłam noc z głową na kolanach Corneliusa Darcy'ego. Fascynujący człowiek! Mamy w sobie ten sam mrok. Ten sam smutek. Oczywiście dotyczy on czego innego, innych sfer życia. Jednak pielęgnujemy w sobie cierpienie. Jesteśmy jak bratnie dusze, chociaż nie zbliżamy się do siebie i nie chcemy być przyjaciółmi. Dobrze, że jest. Dobrze, że dojrzałam w nim kogoś innego niż pijanego i naćpanego pisarza. Ma dobre, ale zranione serce. Jest sprytny, inteligentny. Jest też szalony, jak ja. Szalony z miłości. Ale nie chciałam go, on kocha kogoś innego, ja również? Mogliśmy pójść dla łóżka, dla własnej przyjemności... Lecz jakoś nie chciałam. Wolałam wylać żale, aniżeli krzyczeć z rozkoszy. Tak samo za drugą wizytą. Owszem, pociąga mnie i jego ciało i umysł, ale drażnienie się z nim było o wiele ciekawszą rozrywką niż seks.
Wróćmy jednak parę dni wstecz. Pan Falcone zaprosił mnie na wesele Patricka Canizasa. Zgodziłam się, chyba tylko dlatego, żeby rozzłościć Winfreda. Miał być zazdrosny, miał błagać o to, bym znów go pokochała, bym była jego królową. Rozumieliśmy swoje umysły, ja jego, on mów. Cóż to byłoby za małżeństwo. Może bez szczerej miłości, ale za to z jaką chemią!
Podczas wesela rozpętała się burza piaskowa. Czy to nas zbliżyło? Ogromnie! Myślałam, że już go mam. Myślałam... ale tak nie było. Wtedy, gdy groziło mi niebezpieczeństwo zadziałał jego samczy instynkt. Przez moment był zazdrosny i znów chciał się mną zaopiekować. Albo zakomunikować, że jestem jego własnością, to też jakieś wytłumaczenie.
Po paru dniach jednak okazało się, że jesteśmy oboje tak samo wyrachowani. Nie miał skrupułów zostawić mnie w noc sylwestrową i to długi czas po północy. Cóż za wyrafinowane odejście. Gdyby nie to, że mam ochotę go zabić to bym mu pogratulowała.
Dni znów zaczęły płynąć. Ja skupiłam się na życiu tutaj, na swoich uczuciach, na kwiaciarni, na przyjaciołach. Wszystko jest dziwne. Boli mnie głowa...