Sophie przez ostatnie parę dni dochodziła do siebie. Gorączka spadła zupełnie dzień wcześniej, majaki też się w końcu skończyły. Jednak dziewczynie dosyć szybko spodobało się leczenie morfiną, uciekała się więc do wszystkiego, łącznie z całodniowym udawaniem bólu i kłamanie w żywe oczy doktor Milton oraz Fionie, którą o dziwo polubiła. Pod koniec, kiedy już teoretycznie była zdrowa, zauważyła, że bez chociaż jednej dawki dziennie robiła się poirytowana. Stwierdziła jednak, że to przejdzie, jak już zejdą jej te swędzące strupy i wróci do siebie.
Przez pewien czas, kiedy odzyskała już świadomość była przekonana, że cala ta zaraza zaczęła się od niej. Że Franka zachorowała przez nią, że dziecko Audrey nie żyje przez nią, wszystko co najgorsze przez nią. Dzięki Bogu za Fionę, która była jedyną osobą, która odwiedzała Sophie i wybiła jej to z głowy. Okazało się, że to jakiś mężczyzna z skądś tam, który chciał pracować gdzieś tam w mieście to przywiózł, a potem sam na to zdechł. Uroczo.
Rzeczywiście, Sophie mogła wracać już do siebie. Wydawała się być trochę zagubiona, bo nie miała przy sobie nic, co mogłaby na siebie założyć, oprócz tego co dostawali tu chorzy leżący w łóżkach. Nie wiedziała, czy przypadkiem nie spalili jej chałupy, tak jak spalali tu wszystko, czego dotknął ospowicz. Nie wiedziała nawet, czy ma jeszcze pracę.
Najchętniej, to zostałaby w tym namiocie i pozwoliła ludziom opiekować się nią i podawać sobie morfinę. Przecierpiałaby nawet to, że musiałaby obcować z kimś obcym.
Darcy'ego zauważyła po chwili, kiedy wszedł do namiotu. Stała wtedy przy swoim łóżku w luźnej, bawełnianej koszuli i czymś równie luźnym i równie bawełnianym wokół jej nóg aż do samych kostek, co wyglądało jak halka. Nie przywitała się, odwróciła się tyłem i udawała, że jej tam nie ma. Z wielu powodów, które się ze sobą kłóciły.