Ulicą szedł starszy, siwy jegomość w sile wieku - emeryt na emeryturze, a jak kto woli - stary pierdziel. Wzrok jego nikczemny i lubieżny zastygał co chwilę na jędrnych i kształtnych melonach spoczywających spokojnie na jednym ze straganów. Hmm, jednak nie. To były tylko wyjątkowo duże jabłka, znając życie pewnie na sterydach. Sotnas Zevahc - bo tak nazywał się poczciwy dziaduniu - mamucim krokiem podążał w kierunki placu, gdzie właśnie odbywał się jarmark. Przechodząc obok licznie zgromadzonych ludzi, Sotnas zauważył, że wiele osób dziwnie mu się przygląda. Dziadzio miał bowiem włosy i wąsy całe w kredzie, silnie rozbudowaną klatkę piersiową i prawdziwą puszczę tam gdzie trzeba i nie trzeba. Bywa i tak. Jedynymi rekwizytami, które jeszcze chroniły biednego, ukrywającego się przestępce (kto się domyślił, temu brawa) były babcine okulary i potężna strzelba robiąca za laskę. Gdy większość zgromadzonych dziwnie popatrzyła się na zbliżającego się Meksykanina, Król Dzikiego Zachodu złapał się za serce i krzyknął piskliwie.
- Moje płuco!
I upadł sobie na żwirek.
- Aaaaa.
- Moje płuco!
I upadł sobie na żwirek.
- Aaaaa.